DWIE LINIE
Jest początek roku 2006 –
mam 27 lat. Jestem w trakcie rozwodu, dodatkowo tato chory na raka, lekarze
stwierdzają, że to ostatnie stadium… Pracuję w banku, w windykacji na cały
etat. Spełniam się zawodowo, uwielbiam swoją pracę, lubię ludzi, z którymi
pracuję. Jestem ambitną osobą, a przy okazji perfekcjonistką. Z wielkim
zaangażowaniem podchodzę do obowiązków służbowych, chętnie biorę nadgodziny, bo
przecież potrzebuję więcej pieniędzy ze względu na sytuację życiową… Po pracy
opiekuję się kochanym Tatą, wizyty lekarskie, badania, konsultacje, by
jemu pomóc, by żył. Tylko On mi został na tym świecie… Gdy on jest w szpitalu
jeżdżę do niego rowerem. Mówią mi: „Wypocznij, wyglądasz na zmęczoną”. To
raczej oczywiste, czuję się zmęczona od kilku miesięcy, mam mnóstwo kłopotów,
wiele stresu, złych emocji i problemów na barkach. I jeszcze chodzę na kurs
prawa jazdy…
Jest październik, za kilka dni egzamin na prawo jazdy. Biorę kilka dni wolnego,
wykupuję dodatkowe jazdy, by poćwiczyć. Jestem za kierownicą, prowadzę pojazd,
ruszam ze świateł. Nagle zaczynam widzieć dwie linie na ulicy, jedna prosta,
druga obok krzywa… Co jest? Przekręcić głowę, nie pomaga, dalej dwie linie. Spociłam
się w sekundzie z nerwów i strachu, że spowoduję wypadek. Zamykam jedno oko,
uff, widzę jedną. Oczywiście nic nie mówię instruktorowi, nic nie wie. Szybko
znajduję sposób, korzystam z rozpuszczonych włosów, by lekko zasłonić prawe
oko, by patrzeć na drogę tylko jednym okiem. Uff, dojechałam. Co jest?
Przecież wczoraj spałam całą noc, powinnam być wyspana. Mam wadę wzroku, jestem
krótkowidzem i od lat noszę soczewki kontaktowe, może to coś ze wzrokiem?
Nie wiem, czy trzeba mieć skierowanie do okulisty, więc idę do lekarki
pierwszego kontaktu jeszcze tego samego dnia, bo przecież 12 października mam
egzamin, to już za dwa dni. Siedzę u mojej rodzinnej pani doktor, to starsza,
dobra i mądra kobieta. Jestem w gabinecie około godziny, rozmawiamy. Zadaje mi
różne pytania, w niektórych momentach zaczynam się irytować, że mnie tak
magluje, a ona cały czas każe mówić i mówić, już mi się nie chce… Mówię,
że już mi się język plącze z tych nerwów. Pod koniec wizyty pani doktor mówi: „Agatko,
obserwuję Cię cały czas, widzę mimikę, widzę oczy, słyszę głos i to, że
zaczęłaś słabiej mówić, a momentami seplenisz. Moim zdaniem masz Miastenię.
Masz tu skierowanie na cito do szpitala, masz iść jeszcze dzisiaj się położyć
na oddziale”.
Jakbym dostała patelnią w głowę! Co to? Jak to? Że co? Nawet nazwy tego
„czegoś” nie pamiętam. Co ja mam zrobić? Wydawała się bardzo zatroskana i
poważna. Zna mnie od dzieciństwa, leczy mojego tatę, więc mam do niej zaufanie.
No dobrze, pójdę, żeby nie było, że się nie słucham. W szpitalu jestem tydzień.
Oczywiście termin egzaminu na prawo jazdy przepadł, ech! Robią mi badania, TK,
rezonans głowy. W międzyczasie czytam w necie, że ta Miastenia to jest oczna
albo uogólniona. Myślę sobie, że coś mi wymyślają i że to jakaś pomyłka.
Obrzydliwe jedzenie jest w szpitalu, więc proszę koleżankę, by mnie po kryjomu
zabrała do KFC vis a vis szpitala. Jem kurczaczka, mmm, pycha. Siedzimy,
rozmawiamy, jestem wściekła, że mam tyle do zrobienia, a muszę siedzieć
bezczynnie w szpitalu. Jakoś pod koniec posiłku żuć i gryźć mi ciężko. Jedzenie
mi wypada z ust. Nie wytrzymałam. Rzuciłam kurczakiem o stół i wyszłam ze łzami
w oczach. By udowodnić wszystkim i sobie, że nic mi nie jest wybiegam po
schodach na V piętro na oddział neurologii. Po tygodniu wypuszczają mnie ze szpitala
stwierdzając, że nie mam Miastenii, bo ręce i nogi działają, a tylko oczy i
żuchwa źle pracują. Nie dostałam żadnych zaleceń, a w opisie TK klatki
piersiowej była tylko informacja, że nie ma grasiczaka. Dostałam skierowanie do
poradni neurologicznej. Nie muszę chyba wspominać, że najbliższy wolny termin
wyznaczono za 10 miesięcy…
Wróciłam do pracy jakby nigdy nic, do taty, do „normalnego” życia. Wściekałam
się tylko na siebie, że jestem nieporadna, gdy upuściłam kubek lub długopis mi
wypadł z ręki czy coś rozlałam. Gdy potknęłam się idąc z pracy, uważałam, że to
moja wina, bo „nie patrzę pod nogi”.
Tygodnie mijały. Był grudzień, chciałam wejść na krzesło, by zawiesić zasłonę,
postawiłam jedną nogę na krześle, noga mi „zmiękła” w kolanie i nie dałam rady
unieść ciężaru ciała na tej jednej nodze. Kombinacje wejścia na krzesło,
zaczynając od drugiej nogi, skończyły się upadkiem. Stwierdziłam, że dam sobie
spokój z tymi zasłonami teraz i pójdę odwiedzić tatę. Ubrałam się i zmęczona
wyszłam z domu. Nie mogłam wejść na krawężnik, noga się nie chciała podnieść.
Staruszka na ulicy mi pomogła. Improwizowałam, że mnie kolano boli, bo mi było
wstyd ją poprosić, by mi podała rękę. I tak to wszystko się zaczęło…
Wtedy dopiero zrozumiałam, że to nie przejdzie samo, że coś jest nie tak,
że jednak coś mi jest. Wtedy dopiero zaczęłam szukać pomocy dla siebie, wtedy dopiero
dotarło do mnie, że to Miastenia, że to poważna choroba.
AGATA NIEMKIEWICZ