
Nie jestem leniwa, nic nie kombinuję
Zawsze byłam silna, taka z gatunku „nie czekam, sama zrobię”. Pełno stresu, jak to w życiu, ale zdrowie bez większych atrakcji. Pracowałam, dźwigałam siaty, pacjentki, przesuwałam meble, malowałam itp. Ze trzy lata temu zaczęło się od drobnych zawrotów głowy, ale myślałam: „To może klimakterium, może stres, może zrąbany kręgosłup, może Hashimoto, może…”. I z tym „może” poszłam do neurologa. Zlecił TK głowy, dał tabletki. W TK nic odkrywczego nie było, za wyjątkiem tego, co być powinno. Było OK do wiosny następnego roku, czyli do 2017. Wtedy nie wiadomo czemu po raz pierwszy spadłam z 2 schodków. Dziwne to było, bo ani sygnału ostrzegawczego ani bólu. Obiłam kolano, poszłam dalej. Za jakiś czas upadłam ponownie – tym razem nawet torebka wypadła mi z ręki. Znowu bez ostrzeżenia… i znowu wstałam i poszłam. Ale te dziwy nabrały tempa. Przyczepiła się jakaś konieczność przystawania bo… bo jakby drętwienie, jakby…, ale generalnie mus, chwila odpoczynku i… idziemy dalej. Lekarze w tym czasie diagnozowali mój kręgosłup. 29.11.2017 – historyczna data – muszę do dentysty, więc idę swoimi przystankami, w ręku tylko durnowata torebka (tylko wtedy już mam trudności w długim trzymaniu czegoś w ręku, bo po jakimś czasie drętwieje i wypadają przedmioty, ale to przecież szyjny), wchodzę na trzeci schodek i… tyle pamiętam. Spadłam, wyłączyło się wszystko. Grzmotnęłam głową chyba w ścianę, ludzie stoją , karetka wezwana, moja połowa dotarła też. Przyjechała karetka, kazali wstać, wsiąść i zawieźli do szpitala. Dziś, z perspektywy mojej wiedzy medycznej, znajomości procedur, zdaję sobie sprawę, że mogłam połamać kości głowy, uszkodzić kręgosłup, a nie pytano, czy straciłam przytomność, zapakowano mnie do karetki bez kołnierza… No ale nic, łaskawie pan ratownik dał wózek, bo ja przecież „swoja służba zdrowia” i trafiłam na Izbę Przyjęć szpitala. Ran otwartych nie było, byłam obolała, głowa ledwo trzymała się szyi, zrobiono RTG głowy, wyniki bardziej zawałowe i zapytano, czy chcę do szpitala, bo w zasadzie nic się nie stało. Podpisałam półświadoma, że świadoma, że „jak coś” i do domu. Mam żal, bo co to za dyskusje z półświadomym człowiekiem, który upadł na łeb? To, że służba zdrowia, to nie znaczy, że po upadku mózg pracuje logicznie. Po tygodniu brania przeciwbólowych doczekałam planowej wizyty u neurologa, który kazał „na pilne” zrobić TK głowy i okazało się, że mam… złamaną kość potyliczną. Ale dalej za wszystko był winiony kręgosłup. Przez prawie rok ledwo chodziłam do pracy stając i co i rusz diagnozując kręgosłup. W pracy, w sumie lekkiej, nie mogłam nosić nic, bo wszystko wypadało z rąk, zaczęło się dziwne patrzenie – takie trójwymiarowe, ale to „może od komputera”, „to po wypadku” – mówiono. Opadła powieka, skierowano do okulisty – obserwacja i tyle. Rehabilitacja kręgosłupa. W codziennym życiu omijanie schodów, unikanie chodzenia, noszenia, przystanki, siadanie na ławkach, na parapetach. We wrześniu 2018 roku miałam za sobą więcej upadków, do pracy chodziłam coraz wolniej , nie mogłam chodzić w teren, co niestety sprawiało, że mój pracodawca był niezadowolony. Komentował, że najlepszy to młody pracownik, bo staremu to się nie chce i leniwy jest. Przykro mi było, bo nie nadużywałam zwolnień przez 34 lata pracy, ale cóż, to fakt, pracownik jest od dźwigania, a nie dyrektor. Wierząc, że to kręgosłup czekałam na kolejny rezonans, ale 23 X droga do domu była długa… Zresztą, ten dzień był też ciekawy: nie mogłam przeprowadzić zajęć, bo po kilku zdaniach zaczynał się bełkot i duszenie. Kartka była też za ciężka i spojrzenie pani dyrektor. Dzień był zimny, wietrzny, a mnie moja połowa usiłowała doprowadzić do domu – szliśmy i co parę metrów usiłowałam utrzymać opadającą głowę, opanować duszność i moknąc myślałam, że teraz to już nie ucieknę od pogotowia, ale nadal myślałam: „Odpocznę, będzie dobrze, pójdę do lekarza, wezmę zwolnienie, trudno”. Przed schodami na klatce wmurowało mnie w ziemię, błagałam, żeby mój partner nie wzywał karetki, dziś sama nie wiem czemu. Pomału szliśmy na drugie piętro. Na ostatnim schodku wszystkie mięśnie puściły, jedyne szczęście, to to, że nie spadłam. Nie miałam sił nawet podnieść głowy, na czworaka wpełzłam do domu. Po jakimś czasie przeszło na tyle, żeby rozebrać się. Postanowiłam, że nie wrócę do pracy, zanim nie stanę na nogi. Niech już będę stara i leniwa, ale muszę żyć. Uwięziłam się w domu, bo czekałam na rezonans głowy, szyi. Opadła mi powieka, leczono ją Encortonem, dużymi dawkami vit. B, nawet się podniosła. Ale już do diagnozy powieki opadały i podnosiły się w zależności od dnia. W tym czasie wiele czynności wykonywano za mnie, łącznie z myciem. Coraz trudniej było jeść, bo połknąć mogłam tylko popijając. No i nie wychodziłam z domu, co najwyżej do lekarza .W końcu w lutym miałam już wszystkie wyniki i trafiłam do neurochirurga w szpitalu uniwersyteckim w Olsztynie. Już wtedy głowę musiałam trzymać, ale wierzyłam, że koniec męki bliski, niechaj rżną, byle już. Trafiłam na oddział do operacji kręgosłupa szyjnego 4-go marca, w stanie „ledwo chodzącym”, praktycznie niesamodzielna. Lekarz, który mnie przyjmował był zadziwiony, coś już mówił „to miastenia”, a mnie już było wszystko jedno, byle był koniec tej męki. Na drugi dzień na obchodzie, chwała niech będzie, że do nich trafiłam, zamiast na stół profesor przeniósł mnie na neurologię do jeszcze wspanialszych ludzi. Tam od poniedziałku, gdzie jeździłam na wózku bez samodzielności, w piątek stanęłam na nogi. To był krok milowy, wiadomo – cacy nie jest, szczególnie, że choroba rzadka, nikt jej nie chce mieć do prowadzenia. Mam znaczny stopień niepełnosprawności, już mi nerw nie skacze z powodu młodej zdrowej, którą niby na zastępstwo szybko zatrudniono. Ja jestem ważna. Nienawidzę tej choroby, nie zaprzyjaźnimy się. Nie wiem, co będzie, czy dopracuję do emerytury, czy znajdzie się ktoś, kto świadom mojej choroby pozwoli na czucie się potrzebnym i nie wyrzuci z pracy, bo model zdrowy to lepsza wydajność. Nie jestem leniwa – jestem miasteniczką.
EWA AKUSZERKA